piątek, 30 października 2015

Egzystencjalne delirium

Miał wrażenie, że wszystko jest jakieś niewyraźne. Mgliste, przesłonięte.

Miał wrażenie, że życie jest chwilowe. Jakby dojrzał kruchość we wszystkim, co go otacza. Czuł wewnętrzny, nasilający się, coraz większy niepokój. Nie potrafił nad nim zapanować. Jego dłonie drżały niby przesiąknięte niepewnością jutra, generujące i przewodzące lęk. Serce dygotało nieregularnie i dziwnie.

Egzystencjalne delirium.

Był prawie listopadowy wieczór. Właściwie noc. Powinna być spokojna, powinien już spać. Ale nie mógł. Słuchał muzyki i myślał, otoczony ciemnością i chłodem.

Niby wszystko było ok ale nie potrafił sobie tego przepowiedzieć. Rozsądek odszedł, została irracjonalna emocjonalność.

Chciałby zapłakać ale tak naprawdę nie miał powodu. Jego mózg wytwarzał niepotrzebne problemy a reszta organizmu, niczym pracownicy w korporacji, panikowali w chaosie, na wieść o kolejnych rozkazach wydawanych przez szefa.

Fizjologiczna anarchia.

Wiedział, że długo tak nie może. Że to musi minąć. Sięgnął po farmakologię. Złoty środek na bezsilność wobec takich chwil. Bezradność brała górę a najprostsze rozwiązania same się nasuwały.

Miał wrażenie, że wszystko co osiągnął, na co zapracował i zasłużył, za chwilę przepadnie. Pęknie bańka mydlana stabilności. Dyskomfort, samotność, ból psychiczny, mroczna przeszłość - wszystko zlewało się w jedność i przytłaczało go.

Czuł jakby wszystko dookoła było ze szkła. Sam też był ze szkła.

Szklany człowieczek.

Tabletka rozpuszczała się pod jego językiem i zamieniała w gęstą, słodkawą maź. Trzeba uciec w sen. Jutro będzie lepiej. Musi być. Musi to przeczekać, cierpliwie pominąć milczeniem.

Bał się jutra. Ale nadal miał nadzieję, że później zapomni o takich chwilach.

Łudził się, że te momenty pozostaną już za mgłą i nie wrócą.


sobota, 15 sierpnia 2015

Nadzieja

Nie znali się długo. Ostatnie pół roku było dla nich męką, długim pasmem niepowodzeń i nieprzyjemnych niespodzianek przygotowanych przez los. Sześć miesięcy walki z własnymi problemami, słabościami i najzwyczajniejszą w świecie podłością ze strony innych ludzi. Może to trwało niedługo, tak naprawdę. Ale im wystarczyło. Mogli być o krok od szaleństwa, totalnego złamania lub śmierci.

Dopiero potem się poznali. Zupełnie przez przypadek. W najmniej oczekiwanym momencie. Czyżby półroczna zła karma się wyczerpała? Zasługiwali na nagrodę po swoich upadkach? Czy to właśnie on miał podać jej rękę, żeby mogła wstać na własne nogi? Czy to właśnie ona miała sprawić, że uśmiech znów zagościł na jego twarzy?

Spotkali się w pubie, gdzie siedziała grupa ich znajomych. On spóźnił się ale jakoś tak wyszło, że usiadł całkiem niedaleko niej. Niewiele wtedy rozmawiali, choć ona nawiązała świetny kontakt ze wszystkimi. Ich spojrzenia nie stykały się wzajemnie.

Byli jeszcze w paru innych miejscach tego dnia. Nad rzeką i w knajpce z kebabem. Coraz więcej ludzi z grupy rozeszło się do swoich domów. Ostatecznie trafili do jednego z poznańskich klubów, gdzie można popląsać przy rockowych dźwiękach. Po niemrawych i nieśmiałych podrygach każdego, z samym sobą, coś zaczęło ruszać. Tańczyli, a raczej próbowali, tańczyć we czwórkę. Co ciekawe to ona chwyciła go za rękę pierwsza. Zaczęli się wygłupiać na parkiecie, nie przejmując się innymi i kręcąc młodzieńczego młynka między kilkunastoma spoconymi ciałami. Potem poszli się napić i wszyscy rozeszli się, każdy w swoją stronę. Ta noc skończyła się dla nich po 3 rano. Ale to i tak było za wcześnie.

Spotkali się w troszkę innym składzie, niecały tydzień później. Siedzieli w pubie, atmosfera była bardziej kameralna. Usiadł obok niej. Zdążyli dłużej porozmawiać, wymienić się spojrzeniami, pierwszymi wspólnymi uśmiechami. Coś pchało ich ku sobie. Wewnątrz oboje walczyli ze swoimi obawami. To nie był dla nich najlepszy czas na taką znajomość. Ona za chwilę miała wyjechać za granicę na parę miesięcy. Nazajutrz. Tak się jednak nie stało. Jej telefon zadzwonił. Wyjeżdża za tydzień. Może cieszyć się dalej nowymi znajomościami. Może posiedzieć dłużej i pójść poskakać do klubu, w którym byli tydzień temu.

Po licznych zmianach miejsc przesiadywania, trafili do owego przybytku. Znów mieli ochotę ze sobą potańczyć, choć tak jak tydzień temu, nie byli sami. Wspólne kręcenie młynka i uśmiech na twarzach. Tego właśnie chcieli. Nagle, jakby słowa, których jeszcze on nie był gotów wypowiedzieć, zostały zadeklamowane w piosence puszczonej przez klubowego didżeja. Utwór dość znany pomimo młodego wieku, kojarzący się z komercją i jakąś reklamą. To nie miało jednak znaczenia. Treść tych słów, choć naiwna, zdawała się być najbardziej adekwatnym podsumowaniem tego wieczoru. Gdy końcowe słowa refrenu wydobywały się z głośników, on zbliżał do niej swoje usta. Żeby widziała, że wyśpiewuje je w konkretnym celu. Żeby widziała, że zależy mu na niej.

W pewnym momencie przytulili się. Tak po prostu. Ona położyła swoją głowę na jego ramieniu i objęła kruchymi dłońmi. Poczuł jej śliczne loki i zapach delikatnych perfum. Dryfowali, wczepieni w siebie. Bez względu na muzykę, pozostałych ludzi i znajomych, którzy przyszli z nimi. Świat nie istniał, liczyła się tylko ta chwila. Żadne z nich nie potrafiłoby powiedzieć jak długo owa chwila trwała. Ale to nie było przecież istotne.

Usiedli na krzesłach zdyszani. Wypili dżin z tonikiem i limonką. Porozmawiali i cieszyli się swoją obecnością. Niedługo potem znów wszyscy rozeszli się do swoich domów. Tych dwoje dowiedziało się czegoś o sobie, właśnie tego wieczoru. Następnego dnia zaprosił ją na randkę do włoskiej restauracji. Ale to już inna, choć równie piękna historia.


piątek, 14 sierpnia 2015

Preludium

Każdy z nas zna takie utwory, które zmieniają nasze życie. Wywołują określone uczucia czy emocje, przypominają nam o różnych miejscach, sytuacjach lub osobach. Niektóre wyciskają łzy, inne wprawiają w stany euforyczne. Nieświadomie zmieniają otaczający nas świat i jego postrzeganie.

Pierwszy raz usłyszał ten utwór gdy był jeszcze szczeniakiem. Do dzisiaj ma tę płytę, na której go znalazł. Była to składanka Metal Hammera z kwietnia 1999 roku. Pierwsza, którą zakupił kiedykolwiek, zaczynając dopiero swoją samotną wyprawę w świat mrocznych dźwięków, ostrych gitarowych riffów, wywrzeszczanych partii wokalnych i kanonady perkusji, zlepiających się razem w energię. W magię.

Wtedy nie słyszał o zespole Anathema. Nie wiedział jeszcze, że nazwa ta pochodzi z języka greckiego i oznacza ekskomunikę. Nie wiedział, że grupa ta zaliczana była niegdyś do prekursorów doom/gothic metalu, a jej pierwsze demówki bywały na tyle siermiężne do słuchania, że nie zostałby ich fanem jeśli zacząłby swoją przygodę w tamtych latach. Nie znał nawet słów tego utworu a raczkujący wtedy wujek internet nie mógł jeszcze pomóc w ich rozszyfrowaniu i zrozumieniu.

Utwór ten ujął go swoimi zmianami tempa, ekspresyjnym wokalem i nastrojem, jaki mu towarzyszył. A wszystko zaklęte zostało w magiczne 3 minuty. To przecież tak mało czasu. Ale tym gościom udało się zawrzeć w nich wszystko czego szukał w muzyce.

Emocje.

Dopiero po latach, po licznych zawodach życia, upadkach, depresji, atakach wszechogarniającej i irracjonalnej paniki, zaczął rozumieć geniusz i siłę tego utworu. Tak jakby już wcześniej wiedział, że jest on jego częścią. Częścią życia każdego wrażliwego i czującego człowieka na tej ziemi. Jakby wiedział, że kiedyś przyjdzie czas żeby zmierzyć się z uczuciami, o których opowiada ten utwór. Szept, powalający bardziej niż krzyk. Krzyk uwalniający złość i nienawiść. Monorecytacja wynikająca z rezygnacji i pogodzenia się z losem. Życzenie najgorszego swoim demonom przeszłości i płacz w czterech, zamkniętych ścianach. Rozpamiętywanie porażek i niepowodzeń. Lizanie własnych ran, które wciąż krwawiły. Wyciszenie przed zebraniem sił.

To wszystko znalazł w tym utworze. Choć w chwili, w której go usłyszał po raz pierwszy nie doświadczył tych uczuć, zdołał poznać ich namiastkę. Powąchał kwiat, nie dotykając go. Nie wiedząc, że jego kolce, prędzej czy później go zranią.